W lutym 2007 roku napisałem do miesięcznika Forbes tekst zatytułowany "Nie ma cudów", który zaczynał się tak:
"Gdy przyglądam się obecnej sytuacji na krajowym rynku akcji natrętnie nasuwa mi się skojarzenie z jedną z moich ulubionych anegdot ze świata Starożytnej Grecji opisaną przez Herodota w jego „Dziejach”. Jest to historia tyrana Samos Polikratesa. Polikrates był człowiekiem sukcesu swoich czasów (jesteśmy w VI wieku przed Chrystusem). Sięgnął po władzę wraz ze swymi braćmi, potem – nie lubił się dzielić – jednego zabił a drugiego wygnał. Dzięki dużej flocie plądrował wyspy Morza Egejskiego i Azji Mniejszej, gromadząc ogromny majątek. Miał opinie oświeconego tyrana. Pieniądze wydawał na wspaniałe budowle, zbrojenia (jako pierwszy Grek zorganizował flotę trójrzędowców), organizował wystawne święta na rzecz Apollina, sponsorował poetów i lekarzy. Ciekawostką jest jego kampania wymierzona w homoseksualistów, których ze względu na łączące ich więzi uznał za zagrożenie dla swej władzy (co nie znaczy, że sam pogardzał urokami młodych chłopców). Przyjaźnił się z ówczesnym faraonem Egiptu Amazisem II. Ten obserwując pasmo sukcesów Polikratesa w pewnym momencie doradził mu by – chcąc uniknąć odwrócenia szczęśliwego losu; ówcześni bogowie bywali często zazdrości o sukcesy zwykłych śmiertelników – pozbył się celowo czegoś co ceni najbardziej. Polikrates uznał radę za słuszną i wyrzucił do morza będący jego własnością drogocenny pierścień. Kilka dni później jedząc na obiad rybę podarowana mu przez rybaka znalazł w jej środku… swój pierścień. Gdy Amazis dowiedział się o tym szczęśliwym wydarzeniu, natychmiast polecił swym dyplomatom zerwać sojusz z Polikratesem uznając, że człowieka mającego takie szczęście musi spotkać katastrofalny koniec. Ta prognoza potwierdziła się dosyć szybko: Polikrates zaproszony w gościnę przez Oroetesa – satrapę znajdującej się wtedy w fazie imperialnej ekspansji Persji – został podstępnie uwięziony i zginął ukrzyżowany."
Po tym wstępie następowało wyjaśnienie:
"Ale co to ma wszystko wspólnego z naszą giełdą? No cóż, ostatnie 4 lata to na GPW pasmo nieustannych sukcesów. Warszawski Indeks Giełdowy znajduje się od 2003 roku w regularnej hossie rosnąc w średniorocznym tempie aż 44 proc. Te rewelacyjne – w porównaniu do oferowanych przez depozyty bankowe – stopy zwrotu przyciągnęły na rynek akcji – głównie za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych – mnóstwo posiadaczy oszczędności. Kto „załapał się” na ten trend wystarczająco wcześnie ma rzeczywiście powody do zadowolenia. Ten kto – np. mając w pamięci wspomnienia z lat 1994-95 (WIG -72 proc.) czy lat 2000-01 (WIG -49 proc.) – podchodził do tej pory do rynku akcji nieufnie niewątpliwie musi zadawać sobie pytanie, czy tak wysokie stopy zwrotu możliwe są do utrzymania w długim terminie. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Nie."
Uzasadnienie tej ostatniej tezy, które przedstawiłem 2 lata temu, odwoływało się do oszacowanie możliwego do utrzymania na dłuższą metę tempa wzrostu cen akcji opartego na analizie przypadku USA i porównaniu trendu na rynku akcji do trendu nominalnego PKB. Zakończenie komentarza brzmiało zaś tak:
"Wyznaczenie precyzyjnej daty odwrócenia się „koła Fortuny” jest rzeczą niełatwą – jak stwierdził kiedyś Mark Twain „stawianie prognoz jest rzeczą trudną, szczególnie tych dotyczących przyszłości". W ostatnich dekadach porównywalne „rynki byka” potrafiły trwać nawet 5 lat (np. na Wall Street w latach 1982-87 albo 1995-2000). Warto jednak zdawać sobie sprawę, że prędzej czy później nasz rynek akcji rozpocznie powrót do możliwego do utrzymania na dłuższą metę trendu – inflacja + 2 do 4 proc. – i wielu przeżyje ten proces równie boleśnie co Polikrates."
Pisałem to w lutym 2007. "Koło fortuny" odwróciło się 5 miesięcy później, kiedy to rynek rozpoczął proces likwidacji skrajnego odchylenia cen akcji od możliwego do utrzymania na długą metę tempa wzrostu. Proces ten kulminował w ostatnich miesiącach prawdziwą "rzezią" nie tylko inwestorów giełdowych.
Minęły dwa lata i obserwacja sytuacji na rynku akcji pozwala na sformułowanie znacznie bardziej optymistycznej wizji na przyszłość. Sygnał wysłany w ostatnich dniach przez rynek akcji jest jednoznaczny: tak dobrze nie było od września 1939.
Ostatni 7-sesyjny wzrost indeksu S&P 500 o 17,4 proc. kulminujący w środę był największym tego typu ruchem od okresu 31 sierpnia-12 września 1939, kiedy to S&P zyskał 17,8 proc. Brzmi to dosyć perwersyjnie, ale dziś trudno powiedzieć na ile ta analogiczna do ostatniej eksplozja cen sprzed 70 lat była pozytywną reakcją giełdy nowojorskiej na perspektywy, które wojna w Europie otwierała przed amerykańskimi firmami, na ile był to wpływ ucieczki za Atlantyk kapitałów z zagrożonej wojną Europy, a na ile typowe zachowanie giełdy zgodne z zasadą "buy the rumor, sell the news" czy raczej w tym przypadku jej odwrotnością: "sprzedawaj pogłoski, kupuj fakty".
Jeśli obniżymy do ponad 16 proc. nasze wymagania względem 7-sesyjnej zmiany wartości indeksu S&P 500, to w okresie minionych 80 lat otrzymamy kilka grup sygnałów podobnych do wygenerowanego w minionym tygodniu. Oprócz pojedynczego sygnału z września 1939 otrzymamy dużą grupę w okresie 1929-1933, trzy sygnały w 1938 roku oraz pojedynczy ponad 16-proc. 7-sesyjny skok cen akcji na giełdzie nowojorskiej w 1974 roku.
Interesować nas tu będą lata 1938 oraz 1974. Otóż to co wyróżnia te dwa okresy to podobieństwo do obecnej sytuacji. W obu przypadkach analogiczny do ostatniego sygnał – 7-sesyjny wzrostu S&P o ponad 16 proc. – pojawiał się po spadku cen akcji o ok. 50 proc. Tak wygląda porównanie ostatniego okresu z latami 1937-1938:
Spadek cen akcji wyniósł wtedy 55 proc., co można porównać do 56,8 proc. do marcowego dołka. Długość spadku była nieco inna niż ostatnio – 12 miesięcy wobec 17-u ostatnio – ale bardzo podobna struktura spadku sugeruje, że mamy do czynienia z podobnymi fenomenami rynkowymi. Wydarzeniem politycznym, które poprzedziło uformowanie dołka z 31 marca 1938 roku (po 55 proc. spadku i przed 62 proc. wzrostem) był Anschluss Austrii, który nastąpił 12 marca 1938.
A teraz porównanie ostatniej bessy z tą z lat 1973-74:
Podczas kryzysu lat 70-tych S&P stracił 48,4 proc. wobec 56,8 proc. ostatnio. Ponad 16 proc. skok cen akcji z października 1974 wyznaczał początek zwyżki, której pierwszty impuls miał 53,5 proc. Można dodać, że podobnie jak to było ostatnio, ówczesne dno bessy zostało ustanowiona na mniej więcej 12-letnim minimum S&P. Formalnie czas trwania to 21 miesięczy wobec 17-u, ale jeśli przyjmiemy, że w ostatniej hossie "ortodoksyjny" szczyt S&P wypadł w lipcu 2007 (jak na GPW i wielu innych giełdach), to czasy trwania obu ok. 50 proc. "rynków niedźwiedzia" staną się bardzo podobne: 21 i 20 miesięcy.
Oczywiście "manipulacja", której dopuściłem się na obu powyższych wykresach polegała na "synchronizacji" w czasie dołków wszystkich trzech załamań, co oczywiście jest uzasadnione tylko jeśli ostatnie minimum S&P rzeczywiście było dołkiem półtorarocznej fali bessy, czego oczywiście a priori nie wiemy. Ale oczywiście przyczyną, dla której mogłem takiej synchronizacji dokonać, było pojawienie się przy wyjściu z każdego z tych dołków owego ponad 16-proc. 7-sesyjnego skoku cen.
To nie koniec podobobieństw pomiędzy sytuacją z marca 2009, października 1974 oraz marca 1938. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na fakt, że każda z tych sytuacji miała miejsce w ok. 9 lat po szczycie realnych cen akcji w USA. Już w listopadzie ub. r. w komentarzu zatytułowanym Gdzie jesteśmy? pokazywałem analogiczność obecnej sytuacji do tej z 1938 oraz tej z 1974 roku. Ostatnie zachowanie rynku jest dla mnie pięknym potwierdzeniem ówczesnej hipotezy.
I jeszcze jedna obserwacja: dołki z marca 1938 oraz października 1974 odległe było od siebie o ok. 36,5 roku. Pomiędzy październikiem 1974 a marcem 2009 upłynęło ok. 34,5 roku. Kusi myśl, że to po prostu pokoleniowa cykliczność, choć odległość pomiędzy pokoleniami jest chyba nieco mniejsza nawet obecnie, a zapewne była jeszcze mniejsza kiladziesiąt lat temu. Tak czy siak analogia pomiędzy warszawskim Ursynowem, gdzie poprzedni budowlany boom – zobacz wykres: Skąd się biorą dzieci? – osiągnął apogeum w drugiej połowie lat 70-tych (patrz Alternatywy 4), a Kabatami w ostatnich latach nie przestaje mnie prześladować. "Historia może się nie powtarza, ale z pewnością się rymuje."…
Oczywiście wszystko to trzeba rozpatrywać w kontekście mego poprzedniego komentarza ("Wzorcowa bessa") i idealnej technicznej analogii pomiedzy rozwojem koniunktury na zachodnich rynkach akcji od 2000 roku a sytuacja na giełdzie w Tokio od 1990 roku.
Ponieważ blox narzuca ograniczenie wielkości komentarza, tu muszę przerwać moją historyczno-futurystyczną narrację. W następnym komentarzu zastanowię się, czy przedstawiona analogia obecnej sytuacji do tej z jesieni 1974 i wiosny 1938 rozciąga się na sytuację gospodarczą (a może i geopolityczną?) i przedstawię prognozę dla rynku akcji – amerykańskiego i polskiego – z tej analogii wywiedzioną.