Cztery sposoby (i piąty).

W poprzedni piątek prezes NBP Sławomir Skrzypek poinformował, że NBP jest gotowy, aby skupować obligacje skarbowe, ale obecnie nie widzi takiej konieczności:

"Jeżeli w naszej gospodarce takie działanie będzie niezbędne, NBP jest do tego gotowy. Ale chciałbym zwrócić uwagę, że sytuacja Polski jest znacznie lepsza niż Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych, które tego typu działania już podjęły."

To chyba pierwsza oficjalna wypowiedź dopuszczająca możliwość "quantitative easing" czyli w praktyce "druku pieniądza" w naszym kraju. Do tej pory nasi politycy wychowywani przez ostatnie 30 lat w paradygmacie, w którym "druk pieniądza" był jednym z poważniejszych wykroczeń przeciwko zasadom racjonalnej gospodarki, wydawali się nieco zaskoczeni nagłym zwrotem dokonanym przez banki centralne szeregu kluczowych krajów świata, które bezceremonialnie naruszyły wcześniej głoszone dogmaty i przystąpiły do bezpośredniego druku pieniądza przeznaczanego na skup z rynku różnych klas aktywów. Mogę się domyślać, że nasi politycy muszą się czuć trochę zdezorientowani, a może nawet nieco obrażeni na swoich zachodnich kolegów i w duchu myślą sobie: "jakże to tak, nikt nam nic nie powiedział, że coś się zmieniło!".  Szukanie informacji w stojących na półkach domowych bibliotek książkach nic nie daje, bo wszystkie te prace wydawane w ciągu minionych 30 lat pisane były w ramach wypracowanego na przełomie lat 70-tych i 80-tych paradygmatu, w którym walka z inflacją postrzegana była jako priorytet. Dla kogoś, kogo wyobrażenia na temat ekonomii ukształtowane zostały przez rozpoczęty w latach 80-tych dezinflacyjny trend – który do Polski dotarł z wynoszącym równo dekadę opóźnieniem – i towarzyszące mu "bezwzględnie obowiązujące" koncepcje ekonomiczne, ostatnie wydarzenia muszą stanowić poważne wyzwanie intelektualne. Najsilniejsza od lat 30-tych globalna fala deflacyjnych trendów zmiotła bowiem bez pordonu nie tylko kilka instytucji finansowych, lecz również wypracowane przez lata formułki ekonomiczne.

Można spekulować, że ostatnia wypowiedź prezesa NBP miała na celu wyhamowanie tempa trwającej od dwóch miesięcy aprecjacji złotego, która – gdyby nadal otrzymywała dotychczasowe tempo – spowodowałaby osłabienie dynamiki wychodzenia krajowego przemysłu z ostatniego załamania, a w skrajnym przypadku mogłaby zdusić w zarodku nadzieje na nadejście fazy ożywienia gospodarczego. Nie wydaje się, by za tymi słowami miały w najbliższym czasie pójść czyny. Ze względu na wynoszące mniej więcej 10 lat opóźnienie fazy dużego cyklu gospodarczego w krajach peryferyjnych (występujących pod artystycznym pseudonimem "Emerging Markets") w stosunku do centrów gospodarczo-finansowych, analogicznych do podjętych ostatnio przez niektóre kraje rozwinięte kroków spodziewałbym się w naszym kraju ewentualnie dopiero w przyszłej dekadzie.

Niezależnie od tego, że nasz kraj zapewne jeszcze wiele lat pozostanie w obrębie poprzednio obowiązującego paradygmatu, można się już powoli przygotowywać psychicznie na ewentualne zmiany klimatu intelektualnego obowiązującego w sferach finansowych. Chciałbym się w związku z tym podzielić jednym małym ale urokliwym fragmentem z książki pewnego interesującego amerykańskiego historyka. Jego nazwisko to Carroll Quigley. To bardzo ciekawa postać. Wikipedia określa zmarłego w 1977 roku Quigleya jako "historyka, polihistora oraz teoretyka ewolucji cywilizacji". Quigley wykładał na Uniwersytecie Princeton, na Uniwersytecie Harvarda oraz w School of Foreign Services na Universytecie Georgetown. Oprócz pracy akademickiej na elitarnych amerykańskich uczelniach Quigley doradzał amerykańskiemu Departamentowi Obrony, Marynarce Wojennej USA, Smithsonian Institute oraz komisji amerykańskiej Izby Reprezentantów do spraw astronautyki oraz badań kosmosu. Jednym ze studentów Quigleya był niejaki Bill Clinton, który w swoim przemówieniu na konwencji Partii Demokratycznej w 1992 roku, na której uzyskał nominację na prezydenta USA, powiedział m.in.:

"Jako nastolatek słuchałem odwołań Johna Kennedy’ego do obywateli. Później, jako student w Georgetown, słuchałem wykładów profesora o nazwisku Carroll Quigley, który objaśniał nam te apele, tłumacząc, że naród amerykański jest największym narodem w historii ponieważ jego członkowie zawsze wierzyli w dwie rzeczy – że jutro może być lepsze niż dziś i że każdy z nas ponosi osobistą moralną odpowiedzialność za to, by tak się rzeczywiście stało."

Jak widać z powyższego Carroll Quigley nie by najwyraźniej takim sobie całkiem zwykłym profesorem historii. Nawiasem mówiąc jest to postać znana wśród grasujących w internecie tropicieli globalnych spisków. W swoich opasłych pracach na temat historii XX wieku umieścił bowiem kilka fragmentów, które do tej pory pobudzają wyobraźnię osób doszukujących się w historycznych wydarzeniach wpływu pozostających w cieniu sił. Prace Quigleya to "The Evolution of Civilizations: An Introduction to Historical Analysis", "Tragedy and Hope: A History of the World in out Time", "The Anglo-American Establishment: From Rhodes to Cliveden" oraz "Weapons Systems and Political Stability: A History".

Z naszej wąskiej giełdowej perspektywy szczególnie interesująca wydaje się "Tragedia i nadzieja: historia współczesnego świata". Rozdziały siódmej części tej książki  (Finance, Commerical and Business Activity: 1897-1947) noszą bowiem swojsko brzmiące tytuły potwierdzające podejrzenie, że Carroll Quigley w przeciwieństwie do typowych profesorów historii, miał najwyraźniej pewne pojęcie o gospodarczo-finansowych aspektach opisywanych wydarzeń historycznych:

"Chapter 19: Reflation and Inflation, 1897-1925
Chapter 20: The Period of Stabilization, 1922-1930
Chapter 21: The Period of Deflation, 1927- 1936
Chapter 22: Reflation and Inflation, 1933-1947"

Powyższe było potrzebne, by zachęcić do przeczytania króciutkiego fragmentu z siódmego rozdziału "Tragedy and Hope" . Przepraszam za moje nieudolne tłumaczenie:

"Po wybuchu wojny, większość walczących krajów zawiesiło płatności w złocie i – w różnym stopniu – skorzystało z rady swoich bankierów, że właściwym sposobem na sfinansowanie wojny było połączenie bankowych pożyczek z opodatkowaniem wydatków konsumpcyjnych ludności. Niestety okres, w którym wojna miała – według ekspertów – wygasnąć z racji ograniczonych zasobów finansowych, dobiegł końca, a walki trwały w najlepsze.  Rządy finansowały kontynuowane działania wojenne na różne sposoby: przez opodatkowanie, druk pieniądza, pożyczając w bankach (które kreowały w tym celu kredyt) oraz pożyczając pieniądze od ludności poprzez sprzedaż obligacji wojennych. Każda  z tych metod zdobywania pieniędzy przez rząd miała odmienny wpływ na dwie główne konsekwencje wojny: inflację oraz dług publiczny. Skutki tych czterech sposobów finansowania wydatków rządu dla tych dwóch kategorii obrazuje poniższa tabelka:

a. Opodatkowanie nie jest inflacyjne i nie generuje długu.

b. Druk pieniądza jest inflacyjny i nie generuje długu.

c. Kredyt bankowy jest inflacyjny i generuje dług.

d. Sprzedaż obligacji nie jest inflacyjna, ale generuje dług."

Ilekroć przypominam sobie tę wyliczankę zachwycam się prostotą i elegancję tego ujęcia. 

Za każdym razem też ogarnia mnie zdziwienie, gdy uświadamiam sobie, że metodą finansowania wydatków rządu, która – nie generując ani obniżającej wartości oszczędności i dochodów inflacji, ani obciążającego przyszłe pokolenia długu – jawi się w tym ujęciu jako najbardziej uczciwa, są podatki…

Oczywiście "diabeł tkwi w szczegółach", co oznacza, że stosowanie każdej z tych metod pociąga za sobą określone konsekwencje i to odmienne w różnych horyzontach czasowych.

Równocześnie każda z tych 4 metod finansowania wydatków rządu jest relatywnie bardziej korzystna dla jednych grup społecznych, a relatywnie mniej korzystna dla innych. To czyni ze sprawy doboru przez rząd  odpowiedniego instrumentarium finansowego kwestię par excellence polityczną.

Brak tu miejsca na szczegółowe roztrząsanie tych zagadnień. Myślę jednak, że znajomość przedstawionego cytatu pozwoli być przygotowanym na wszelkie możliwe kombinacje finansowe, które w przyszłości może zastosować rząd w celu zdobycia pieniędzy.

Jeśli więc któremuś z szacownych Czytelników tego blogu zdarzy się kiedyś wystąpić w roli doradcy jakiegoś strapionego pustoszejącym skarbcem władcy, to myślę, że oparte na prostym schemacie opisanym w powyższym cytacie krótkie przemówienie zaczynające się od słów "Wasza Wysokość, istnieje pięć metod finansowania wydatków rząd. Oto one:…" powinno wywrzeć dobre wrażenie. Ktoś zapyta "Dlaczego pięć? Quigley pisał tylko o czterech!". No cóż, Carroll Quigley nie mogąc znać doświadczeń krajów postkomunistycznych, nie wiedział po prostu nic o prywatyzacji.

Dodaj komentarz