Sygnał z Hollywood.

Tezy stawiane w tym miejscu na początku czerwca:

“Ewentualna jeszcze jedna fala wyprzedaży na rynkach akcji spowodowana pojawieniem się kolejnego ogniska zapalnego kryzysu strefy euro powinna być zatem potraktowana jako okazja do bardziej lub mniej ostrożnych zakupów. Letnia zwyżka może okazać się niewypałem – tak jak np. w 2000  czy 2008 roku – ale ewentualne zakupy akcji poczynione przy ustanawianiu wielomiesięcznych mimimów indeksów powinny oferować margines bezpieczeństwa w pełni rekompensujący to ryzyko.”

… oraz na początku lipca:

“Wszystko to sugeruje, że delikatne wyjęcie akcji z drżących łapek przerażonych inwestorów powinno okazać się obecnie tym z gestów miłosierdzia, który nie pozostanie bez nagrody wypłaconej jeszcze tego lata.”

… generalnie się potwierdziły. Co prawda niewiele ponad 10 proc. skala dotychczasowych wzrostów mogła rozczarować a jedynym indeksem, który zdołał na razie pokonać kwietniowy szczyt hossy był WIG, ale na tle alternatywnych scenariuszy wieszczących spadki prognozy te nie wyglądają najgorzej.

Lato się jednak kończy i wypada zastanowić się, co dalej. Niestety relatywny sukces odniesiony na jednym etapie nie gwarantuje powodzenia na etapie następnym. Giełdowa spekulacja przypomina pod tym względem wędrówkę przez labirynt, w którym co chwila dociera się do rozgałęzienia drogi, na którym 3 możliwe do wyboru trasy oznaczone są napisami “wzrośnie”, “spadnie”, “ustabilizuje się”. Co prawda zdolność do dokonania poprawnego wyboru może sugerować posiadanie generalnej orientacji w naszym labiryncie, ale z drugiej strony sukces często rodzi nadmierną pewność siebie, która skutkujac brawurą prowadzi do podnoszenia stawki do nadmiernego poziomu: zwycięską strategią w ruletce jest – jeśli ktoś dysponuje nieograniczonymi funduszami – podwajanie stawki po każdej przegranej, u giełdowych spekulatów strata zwykle powoduje chęć ograniczenia ryzyka, a zysk – odwrotnie – prowokuje do podnoszenia stawki.

poprzednim komentarzu przedstawiłem ogólny schemat interpretacyjny, w obrębie którego chciałbym się poruszać w okresie następnych kilkunastu miesięcy. Wspólnym elementem zaprezentowanych 3 scenariuszy jest dołek cen akcji w okolicach marca 2011, po którym następuje istotny – kilkudziesięcioprocentowy – wzrost cen.  Hipoteza spadków do marca 2011 oparta jest na założeniu, że kryzysy finansowe chodzą zwykle parami, a nawrót problemów następuje w 6-7 miesięcy po tym jak interewencja zaleczyła pierwsze symtomy choroby. Tak było w 1998 roku, kiedy to w styczniu ostatni kraj Azji Południowo-Wschodniej został “uratowany” przez intwewencję MFW przed niewypłacalnością grożącą wskutek trwającej od 1997 roku ucieczki kapitałów (kryzys azjatycki), a już 7 miesięcy później w sierpniu doszło do bankructwa Rosji. Podobnie było w 2008 roku, kiedy to w pół roku później po tym jak w marcu uratowany przez interwencję FED został bank Bear Stearns we wrześniu doszło do spektakularnego bankructwa Lehman Brothers. Odpowiednikiem giełdowych dołków ze stycznia 1998 i marca 2008 reprezentujacych apogea pierwszych fal kryzysu był ostatni dołek cen akcji z 1 lipca. Teraz musimy tylko odliczyć 6-7 miesięcy i czekać aż w styczniu 2011 – kiedy premie za obecny rok zostaną już naliczone – z  “szafy wypadnie jakiś trup”.  

To, że wypadnie, jest bardzo prawdopodobne, pytanie pozostaje jak duży będzie – rozmiarów Lehmana lub Rosji – czy może jednak mniejszy.

Osobiście składniam się ku myśli, że “trup| będzie jednak umiarkowanych rozmiarów. Dlaczego? Swego czasu przedstawiając koncepcje cyklu pokoleniowego podzieliłem się – nie swoją zresztą (patrz “Popular culture and the Stock Market” Roberta Prechtera) – ideą, że analizę zachowania globalnego organizmu społecznego można prowadzić równie dobrze śledząc rynki finansowe jak i trendy w kulturze popularnej. Tu chciałbym odwołać się ponownie do tej koncepcji.

Otóż we wrześniu tego roku na ekrany kin wchodzi film “Wall Street – money never sleeps” będący kontynuacją przeboju Olivera Stone’a “Wall Street” sprzed 23 lat. Nie tyle interesować nas tu będzie treść tych filmów – w końcu co ciekawego “lewacy” z Hollywood mogę mieć do powiedzenia na interesujący nas tu temat rynków finansowych – co ich “timing“, czyli czas wejścia na ekrany. Orginalny film Olivera Stone’a zedebiutował w kinach 1 grudnia 1987 roku. Oczywiście rok 1987 kojarzy się giełdowemu spekulantowi tylko z jednym: rekordowym jednodniowym spadkiem cen akcji na Wall Street o 20 proc. z 19 października, znanym jako “Czarny poniedziałek”.

 

  

Ten “timing” debiutu filmu o tytule “Wall Street” tuż po załamaniu cen akcji na “Wall Street” nie jest przypadkowy. Dokładnie to samo wydarzyło się 48 lat wcześniej. Film z 1987 roku nie był bowiem pierwszym noszącym ten tytuł. Wcześniejszym był film “Wall Street”, który na ekrany amerykańskich kin wszedł 1 grudnia 1929, a wiec znowu w mniej niż 2 miesiące po największym w historii krachu na Wall Street z października 1929.

 

 

 

Ta zdolność kultury popularnej (w tym przypadku twórców z Hollywood) do synchronizowania się (niestety z kilkumiesiecznym opóźnieniem) z wydarzeniami na giełdzie nowojorskiej nie mogła zawieść i w tym roku. Oczywiście tegoroczny “Flash crash” czyli 10 proc. spadek wartości głównych indeksów musiał rozegrać się na kilka miesięcy – tym razem z powodu wakacji aż cztery – przed kinowym debiutem kolejnego fimu z “Wall Street” w nazwie.

 

 

Co dla nas wynika z tej prawidłowości? Kupując amerykańskie akcje 1 grudnia 1929 a więc dniu wejścia do kin chronologicznie pierwszego ze wspomnianych filmów można było do kwietnia 1930 zarobić maksymalnie 23,7 proc. tracąc po drodze maksymalnie 4 proc. Kupując S&P 500 11 grudnia 1987 roku, czyli w dniu debutu filmu z Michaelem Douglasem, Charlie Sheenem i Derryl Hannah można było w ciągu następnych 10 miesięcy zyskać +20,5 proc. przy braku jakiegokolwiek spadku po drodze.

Dokładna data wejścia do kin najnowszego filmu to 24 września 2010 (to już za 5 dni). Jeśli ostrzeżenie ze strony Hollywood przed “złymi kapitalistmi” z Wall Street będzie i tym razem jak zwykle spóźnione, to za następne 4 do 10 miesięcy S&P 500 powinien być ponownie wyraźnie wyżej niż obecnie (choć tym razem potencjał wzrostowy może nie sięgać 20 proc.). Ech, bycie “niedźwiedziem” to w dzisiejszych czasach ciężki kawałek chleba…

 

Dodaj komentarz